sobota, 31 stycznia 2015

O tym, jak łój wołowy uratował moje przesuszone dłonie



Ostrzeżenie!
Post raczej nie dla wegan o słabych nerwach.
Ani też dla osób "wrażliwych", które nigdy nie wzięłyby pod uwagę smarowania się tłuszczem zwierzęcym.
A do tych odważnych mówię - enjoy! :)


------------------------------
Od pewnego czasu staram się, aby używane przeze mnie kosmetyki miały prostszy i bardziej naturalny skład. Wiąże się to oczywiście z samodzielnym ich robieniem - z większymi lub mniejszymi sukcesami ;).

Wiem już, że na pewno nie wrócę do kupowania przeróżnych środków do mycia twarzy, kremów do twarzy i balsamów do ciała, czy peelingów - znalazłam już na nie tańsze i prostsze odpowiedniki.

Niestety tej zimy mam strasznie przesuszone dłonie, które zaczęły w pewnym momencie przypominać papier ścierny. Smarowanie czymkolwiek twarzy stało się koszmarem, a ścierki z mikrofibry dosłownie przyczepiały mi się do rąk! Dramat... Z entuzjazmem przystąpiłam więc do "kręcenia" domowych kremów do rąk. Używałam nierafinowanego oleju kokosowego, masła shea, masła kakaowego, olejku ze słodkich migdałów, olejku jojoba... I tutaj mój entuzjazm się skończył, bo nie dawały absolutnie żadnej poprawy. Możecie sobie wyobrazić moje rozczarowanie. W chwili desperacji poddałam się i kupiłam krem w drogerii. Ale i on nic nie dał.

Postanowiłam więc wrócić do pomysłu zrobienia domowego kremu, jednak we wszystkich "przepisach", na które trafiałam, powtarzały się wciąż te same składniki, a przecież wiedziałam już, że mi nie pomagają. Moją uwagę zwróciła inna rzecz, która też pojawiała się na amerykańskich stronach - tallow, czyli łój wołowy.

Upraszczając, łój to taki smalec, tyle że pozyskiwany z krowy :). Smalec oczywiście nie był mi obcy, ale ten łój to była kompletna tajemnica. Nie wiedziałam nawet, czy można go w ogóle u nas zdobyć. I wtedy trafiłam na ten post Klaudyny, który nie tylko dał mi nadzieję, że nie jest to wcale żaden Święty Graal i można go gdzieś kupić, ale też dowiedziałam się, jakiego rodzaju mam szukać. Miał to być łój z nerkówki, czyli części mięsa cielęcego z nerką. Tam właśnie łój jest najlepszy i... najmniej śmierdzący ;). Z rozmowy z mamą dowiedziałam się też, że takiego łoju używa się do robienia tradycyjnych kołdunów litewskich. Na łoju smaży się też podobno najlepsze frytki, bo zachowuje stabilność w wysokich temperaturach (nawet do lat 90. McDonald's smażył swoje frytki właśnie na nim, a nie na mieszance olejów roślinnych).

Stwierdziłam, że po łój muszę się udać tam, gdzie bez problemu można dostać cielęcinę, czyli na gdyńską "Halę". I proszę - już na pierwszym stoisku okazało się, że łój z nerkówki oczywiście jest, że "pewnie do kołdunów" ;), i że kosztuje 2 zł za kilogram. Wzięłam małą porcję na próbę, wytopiłam i stworzyłam bardzo prosty balsam.

Efekty?
Rewelacja! Pierwszego dnia nałożyłam balsam na noc i założyłam bawełniane rękawiczki. Rano stan moich dłoni był już o 50% lepszy! Nie spodziewałam się aż takiej zmiany w tak krótkim czasie. Przez kolejne kilka dni smarowałam ręce kilka razy dziennie, aż wreszcie zupełnie pozbyłam się problemu przesuszonych rąk. Dodatkowo zachwyciło mnie to, że balsam szybko się wchłania, pozostawiając skórę miękką i nawilżoną (czuję się, jakbym występowała w reklamie...), a nie pozostawia tłustej warstwy, która uniemożliwiałaby nam normalne funkcjonowanie.

Z czego wynika taka skuteczność łoju?
  • Składa się w ok. 50% z nasyconych kwasów tłuszczowych - podobnie, jak nasza błona komórkowa! Dzięki temu podobieństwu również szybko się wchłania.
  • Jest zbliżony do łoju skórnego, zwanego popularnie sebum, który zapewnia miękkość skóry i zapobiega jej wysuszaniu.
  • Zawiera ważne, rozpuszczalne w tłuszczach witaminy: A, D, E i K.
  • Zawiera kwas rumenowy, który ma silne właściwości przeciwzapalne, a nawet przeciwnowotworowe.
  • Zawiera kwas oleopalmitynowy, który jest bardzo dobrze wchłaniany przez skórę, nawilża ją i zmiękcza, ma też właściwości antybakteryjne

Zacznijmy od wytopienia łoju
Łój kroimy na kawałki - zauważycie na nim pewną "błonkę", można spróbować częściowo ją usunąć, ale nie trzeba się tym za bardzo przejmować. Pokrojony łój wrzucamy na patelnię i na małym ogniu topimy, póki w płynnym łoju nie zostaną już tylko chrupiące skwarki. Odcedzamy na sitku wyłożonym gazą. I tyle, koniec. Jeżeli kiedyś wytapialiście smalec, wiecie o co chodzi.

Ciekawostka:
Podobno kolor łoju zależy od odmiany krów, z jakich został pozyskany - łój od odmian mlecznych jest bardziej żółty, a mięsnych - bardziej biały.



Kiedy już mamy wytopiony łój, połączymy go z oliwą z oliwek (oczywiście extra virgin), która będzie odpowiadać przede wszystkim za konsystencję. Od razu ostrzegam, że gotowy balsam jest dość twardy, nie nabiera się go bardzo łatwo, ale postanowiłam nie dodawać już więcej oliwy, bo chciałam przede wszystkim korzystać z właściwości łoju, poza tym nie chciałam ryzykować, że wygodniejsza konsystencja balsamu będzie się równała niewygodnej, tłustej warstwie pozostawionej na skórze. No i miało być tanio :).

Co z zapachem?
Dobrej jakości łój z nerkówki naprawdę nie śmierdzi. Owszem, ma lekko specyficzny zapach, który mi osobiście nie przeszkadza, poza tym można go zatuszować dodatkiem olejków eterycznych. Ja dodałam olejku pomarańczowego, dzięki któremu mój balsam pachnie jak babka cytrynowa mojej mamy... Rozmarzyłam się, ale ok, bierzemy się za robienie balsamu!


Balsam z łojem wołowym


100 ml wytopionego łoju z nerkówki
50 ml oliwy z oliwek extra virgin
7 kropli olejku eterycznego


Wytopiony, płynny łój mieszamy po lekkim ostudzeniu z oliwą z oliwek i przelewamy do czystych słoiczków. Kiedy mieszanka jeszcze trochę ostygnie, dodajemy olejek eteryczny i mieszamy.

Uwaga! Taki balsam jest też często polecany na podrażnienia od pieluszek, jednak pamiętajcie, że olejki eteryczne to wbrew pozorom bardzo silne substancje i zaleca się ostrożne ich stosowanie u dzieci. Jeżeli robicie balsam dla dziecka poniżej 2 roku życia, najlepiej nie dodawajcie olejku w ogóle.

Franek wyczuł cielęcinkę

piątek, 23 stycznia 2015

"Rzucam cukier" - recenzja, czyli o skrajnościach

Źródło zdjęcia

Stojąc ostatnio w bardzo długiej kolejce po pyszne wędliny na gdyńskim bazarze "Bo ze wsi" w pewnym momencie znalazłam się na wysokości stoiska z przeróżnymi pierogami. Z kaszą gryczaną, szpinakiem, malinami... I kiedy nabrałam na nie ochoty (zastanawiając się, jak tu skoczyć po pierogi i nie stracić swojego miejsca w kolejce) usłyszałam, jak pani je sprzedająca (i chyba samodzielnie je lepiąca) z nieskrywaną dumą zapewnia potencjalną klientkę, że jej pierogi z twarogiem są słodzone fruktozą, bo biały cukier to śmierć (w telegraficznym skrócie). Trochę rozśmieszyła mnie zawziętość tej pani i jej przekonanie co do zdrowotnych właściwości fruktozy. W końcu to właśnie fruktoza jest w cukrze "całym złem" - spożywana w nadmiarze przyczynia się do tycia, a nawet rozwoju chorób serca.

Myślę, że Sarah Wilson, autorka "I Quit Sugar" (w polskiej wersji "Rzucam cukier"), byłaby skłonna tę panią spoliczkować. Tak - jej sprzeciw wobec fruktozy jest aż tak silny. Na tyle, że proponuje praktycznie całkowitą rezygnację z wszelkich form cukru. Na zawsze. W tym celu stworzyła 8-tygodniowy program detoksykujący, który zakłada, że w jego trakcie na tyle odzwyczaimy się od cukru, że potem nie będzie nam go wcale brakować.

Namawianie do ograniczenia spożycia cukru, a w szczególności białego cukru, jest jak najbardziej godne pochwały. Podoba mi się też, że Sarah wprowadza pojęcie "zdrowych tłuszczów", o których mówiłam już przy okazji recenzji książki "Nourishing Traditions". Autorka "I Quit Sugar" twierdzi, że to właśnie cukier, a nie tłuszcz, odpowiada za to, że tyjemy. 

Trudno jednak stwierdzić, czym tak naprawdę jest ta książka. Głównie reklamuje się jako "program detoksykujący", ale jeśli chcielibyście ją kupić pod tym właśnie kątem, to raczej byście się rozczarowali. Program tak naprawdę nie ma żadnej określonej struktury, to raczej zbiór "myśli na każdy tydzień". Do tego rozczarowała mnie ilość wiedzy zawarta w książce, a te informacje, które się pojawiają, są raczej słabo uzasadnione i niekoniecznie podparte czymś innym, niż tylko opinie autorki. Są jeszcze przepisy (i jest ich sporo), ale nie miałam póki co okazji żadnego sprawdzić.

Jednak mój podstawowy problem z tą książką jest inny. Jakkolwiek ogólna zasada mi się podoba, o tyle uważam że pani Wilson w swoich poglądach jest zbyt radykalna. Nie tylko zakłada rezygnację z białego i brązowego cukru oraz sztucznych słodzików, ale też z miodu, jak również drastyczne ograniczenie zawierających fruktozę owoców. Nie twierdzę, że kompletnie nie ma racji - oczywiście, że owoce zawierają fruktozę i żywienie się nimi od rana do wieczora (również w ramach popularnych obecnie detoksów sokowych) raczej nic dobrego by nam nie przyniosło. Ale nie należy zapominać, że owoce zawierają cenne witaminy, enzymy i błonnik. Moim zdaniem należy jedynie maksymalnie ograniczyć spożycie soków owocowych (tak, również świeżych) i suszonych owoców, bo zawierają bardzo skoncentrowaną ilość fruktozy.

Z kolei miód (zakładając oczywiście miód dobrej jakości - najlepiej surowy i lokalny) również ma wiele cennych właściwości - antybakteryjnych, przeciwwirusowych, pielęgnacyjnych. Sama używam go nie tylko do słodzenia herbaty, czy wypieków, ale też do pielęgnacji skóry, czy jako domowe lekarstwo w razie przeziębienia. Sarah Wilson patrzy na wszelkiego rodzaju słodziki tylko z perspektywy zawartości fruktozy, a nie tego, jakie są ich pozostałe właściwości i na ile są naturalne - i tutaj akurat się nie zgadzamy. Proponuje słodzenie herbaty w kawiarni stewią w proszku, która, jak mogliście przeczytać w moim poście o stewii, jest często napakowana chemią. Kolejne "wynalazki", które proponuje to niezawierające fruktozy dekstroza i syrop z brązowego ryżu. Nie wiem, co to dokładnie za "cuda", nie miałam okazji (ani ochoty) ich wypróbować, ale zdążyłam sprawdzić, że uwielbiany przez Sarę syrop ryżowy jest bardzo drogi, a przy tym podobno względnie mało słodki, więc tym bardziej nieekonomiczny.

Sarah usilnie próbuje nas przekonać, że po zakończeniu jej cudownego, 8-tygodniowego programu z łatwością powiemy cukrowi "nie" i nie będziemy mieli nawet ochoty na nic słodkiego. Ośmielam się powątpiewać. Gdyby ludzkość miała całkowicie zrezygnować ze słodyczy, obawiam się, że byliśmy bardzo smutną zgrają. Słodycz to też przyjemność, choć jak każda inna, powinna być stosownie dawkowana. Robiąc zakupy i tak bardzo dokładnie wczytuję się w etykiety, i gdybym miała do tego jeszcze sprawdzać zawartość fruktozy w poszczególnych owocach, to już chyba bym zwariowała. 

Trudno polecić tę książkę - zawiera mało szczegółowych informacji na temat cukru i jego wpływu na nasz organizm, a zaproponowany w niej program dla większości ludzi raczej będzie mało pomocny (nie mówiąc już, że trudny do zrealizowania), podobnie jak wykorzystujące syrop ryżowy przepisy. Zamiast wydawać pieniądze na tę książkę, proponuję sobie kupić słoik dobrego miodu i zachować zdrowy rozsądek. To naprawdę wystarczy.

piątek, 16 stycznia 2015

Migdałowa granola z olejem kokosowym


Granolę z jogurtem owocowym jem prawie codziennie. Ponieważ często dodaję też pokrojone jabłko, to samą granolę robię zupełnie najprostszą, bez żadnych owoców suszonych, ani ziaren. Później zawsze mogę sobie dosypać, czego tylko dusza zapragnie ;). Z poniższego przepisu wychodzi przepyszna granola, w której pokruszone płatki migdałów robią swego rodzaju chrupiącą skorupkę. Polecam!
Bazowałam na tym przepisie.


Migdałowa granola z olejem kokosowym


1/2 szkl. płatków migdałów, rozbitych w moździerzu na drobny proszek
1/2 szkl. płatków migdałów
1 szkl. płatków owsianych
2 szkl. płatków pszennych (lub innych)
1/2 łyżeczki soli himalajskiej
1/3 szkl. miodu
3 łyżki oleju kokosowego (najlepiej nierafinowanego)
1/4 łyżeczki ekstraktu waniliowego

Nagrzej piekarnik do 180 stopni.

W misce wymieszaj oba rodzaje płatków, migdały i sól. Podgrzej olej kokosowy i miód aż do rozpuszczenia. Wymieszaj wszystko razem z ekstraktem waniliowym.

Wyłóż mieszankę na blaszkę wyłożoną papierem do pieczenia. Piecz przez 5 minut, przemieszaj i piecz kolejne 4 minuty. Na czas mieszania wyjmij zupełnie blaszkę z piekarnika, w przeciwnym razie granola za bardzo się przypiecze. Nie pytajcie, skąd wiem :).

wtorek, 13 stycznia 2015

Recenzja "Nourishing traditions" - o tradycyjnym odżywianiu

Źródło zdjęcia
Nourishing Traditions: The Cookbook that Challenges Politically Correct Nutrition and the Diet Dictocrats autorstwa Sally Fallon jest swego rodzaju Biblią osób odżywiających się w duchu "Real food" i ośmiela się zaprzeczać naszemu dotychczasowemu pojęciu na temat zdrowego odżywiania.

Autorka przede wszystkim sprzeciwia się diecie niskotłuszczowej, przekonując, że tłuszcze to niezbędne źródło energii i nośnik witamin rozpuszczalnych w tłuszczach (A, D, E i K). Według niej najzdrowsze są tłuszcze zwierzęce, masło i oleje tropikalne (czyli olej kokosowy i palmowy), które są szybko przekształcane w energię i mniej przyczyniają się do wzrostu wagi. Za to popularne rafinowane oleje roślinne (np. rzepakowy i słonecznikowy) to wysoko przetworzone produkty poddawane wielu procesom chemicznym. Warto wczytać się we fragment poświęcony demonizowanemu w obecnych czasach cholesterolowi - można się zdziwić! Autorka zaleca też rezygnację z białego cukru na rzecz niewielkiej ilości naturalnych słodzików (np. surowego miodu) oraz ograniczone spożycie białej mąki na rzecz mąki pełnoziarnistej. Weganie raczej nie zostaną fanami pani Fallon, która twierdzi, że białka zwierzęce są jedynym źródłem kompletnego białka, a witamina B12 w formie, jaką nasz organizm jest w stanie przyswoić, znajduje się tylko w produktach pochodzenia zwierzęcego. Za to wbrew pozorom soja wcale nie jest zdrowa. Według autorki powinniśmy też pić jak najwięcej niepasteryzowanego mleka, produktów mlecznych, takich jak jogurt czy kefir, jak również innych produktów fermentowanych, takich jak kiszona kapusta (i bardziej egzotyczne dla nas przetwory). Książka nie zaleca rezygnowania z soli, tylko zastąpienie zwykłej soli jej zdrowszą, pełną minerałów wersją. Zawiera też listę witamin i minerałów, wraz z informacją na temat ich źródeł i wpływu, jaki mają na nasz organizm.

Informacje podane w książce są kontrowersyjne, ale trzeba przyznać, że dobrze uzasadnione. Autorka podaje swoje źródła, odwołuje się do badań. Nie mamy wrażenia, że zmyśla. Książka jest napisana przystępnym językiem, choć oczywiście wymaga dobrej znajomości języka angielskiego (nie wydaje mi się, żeby była wydana po polsku). Szczególnie podoba mi się zdecydowany, ale nie obsesyjny ton książki - Fallon nie chce nas przestraszyć (jak to często bywa w przypadku książek o odżywianiu i zdrowiu ogólnie), ale przedstawia nam suche fakty.

Podtytuł wskazuje na to, że jest to książka kucharska i faktycznie znajdziemy w niej ponad 700 przepisów na składniki, dania obiadowe, napoje, przetwory itp. Jednak książka jest już dość stara (wydana w 2003 roku), więc duża część przepisów została już "przemaglowana" w amerykańskiej blogosferze, często nawet ulepszona, więc nie powiedziałabym, że sekcja z przepisami jest nam koniecznie potrzebna. Dla mnie to znacznie bardziej podręcznik, niż książka kucharska.

Zalecenia Sally Fallon mogą wydawać się niedorzeczne - w końcu cały czas słuchamy o tym, że musimy ograniczyć spożywanie tłuszczu i soli, a na produkty spożywcze patrzeć przede wszystkim pod kątem zawartości kalorycznej. A Fallon każe nam patrzeć na skład produktu, a najlepiej odstawić go na półkę, a zamiast niego wziąć świeże warzywa, owoce, mięso, mleko... I samodzielnie coś z tego zrobić. Jej twierdzenia można podsumować krótko: jedzmy prawdziwą, tradycyjną, nisko przetworzoną żywność. Czy to nie jest sensowne? Kiedy rozmawiam z kimś o tej książce, wiele osób mówi: "Jasne, kiedyś nam mówili, że margaryna jest zdrowa, teraz że niezdrowa, pewnie za jakiś czas znowu to się zmieni". Jest w tym trochę racji, w gąszczu skrajnie różnych informacji żywieniowych można się pogubić. Ale wystarczy porównać drogę, jaką od składników po gotowy produkt na naszym stole pokoje masło, a jaką margaryna. Nie wiem, jak wy, ale ja wybieram naturalny produkt.

niedziela, 11 stycznia 2015

Domowy bulion warzywny w kostkach


Przyznaję się - uwielbiam kostki rosołowe! Serio, nie chce mi się do każdej zupy gotować specjalnie wywaru. No i potem trzeba coś zrobić z pozostałymi warzywami (przecież nie wyrzucę). Tyle roboty przy jednej zupie? Nie, dziękuję. Niestety, jak możecie zobaczyć niżej, kupne kostki mają bardzo długą listę składników... Dlatego kiedy pierwszy raz zobaczyłam przepis Jusi, miałam nadzieję, że pozwoli mi to przestać kupować kostki. Z pierwszej partii nie byłam tak do końca zadowolona, bo kostki wyszły zbyt marchewkowe i za mało słone. A zupa, którą z nich zrobiłam, niestety mocno odbiegała od wersji z kostek sklepowych... Dlatego troszkę zmieniłam przepis i tym razem mój ukochany krem z pieczonej papryki wyszedł idealny! A kupne kostki wylądowały w koszu.

Specjalnie z myślą o tych kostkach kupiłam silikonową formę do mini babeczek - wgłębienia są trochę większe, niż w standardowych foremkach do lodu czy czekoladek, więc mogę użyć jednej kostki na pół litra wody - czyli jak przy kupnych kostkach. (Tak, wydałam 20 zł z myślą o domowych kostkach rosołowych. I nie wstydzę się tego. Zresztą, kto wie, może kiedyś najdzie mnie ochota na mini babeczki? ;) ). Dlatego też z podanych proporcji wyszło mi 30 kostek. Jeżeli macie mniejsze foremki, pamiętajcie, że na pół litra wody przypada około 2 łyżek gotowego wywaru.

Porównanie składu:
Winiary, Bulion warzywny
sól, tłuszcz roślinny utwardzony, wzmacniacze smaku (glutaminian monosodowy, 5'-rybonukleotydy disodowe), skrobia ziemniaczana, warzywa suszone 4,6% (marchew, liść pietruszki, korzeń selera, korzeń pietruszki), ekstrakt drożdżowy suszony*, maltodekstryna, aromaty (z glutenem, soją, selerem), przyprawy, koncentrat cebuli, ekstrakt pora, regulator kwasowości (kwas cytrynowy), hydrolizat białka pszennego, olej roślinny
*Pod tą nazwą kryje się glutaminian sodu


Domowy bulion warzywny w kostkach
ok. 30 kostek (każda na 0,5 l wody)


4 marchewki
4 duże pietruszki
1/2 selera
1 łyżka posiekanej natki pietruszki
1 łyżka posiekanego koperku
3 ząbki czosnku
3 liście laurowe
2 ziela angielskie
kilka ziaren pieprzu
8 łyżeczek soli himalajskiej
3/4 litra wody

Warzywa myjemy, obieramy i kroimy w kawałki. Do garnka wlewamy wodę, dodajemy przyprawy, obrany czosnek, natkę, koper i pokrojone warzywa. Przykrywamy i gotujemy około godzinę na wolnym ogniu. Po tym czasie wyjmujemy ziele angielskie i liście laurowe, miksujemy blenderem i gotujemy kolejne 30 minut, często mieszając (uwaga, może pryskać!). Gotową masę przekładamy do foremki, a gdy już się zamrozi - wyjmujemy kostki i przekładamy do woreczka.
Najlepiej zużyć w przeciągu 6 miesięcy.


A gotowy wywar po rozpuszczeniu kostek wygląda tak:


czwartek, 8 stycznia 2015

Jak zrobić mleko kokosowe i mąkę kokosową?


Wszystkiego dobrego w Nowym Roku!

Z zasady nie robię postanowień noworocznych, ale w tym roku zrobiłam wyjątek - postanowiłam jeszcze bardziej ograniczyć ilość chemii w moim życiu, i to nie tylko w żywności, ale też w sprzątaniu i pielęgnacji skóry.

Wiąże się to oczywiście z robieniem coraz większej liczby rzeczy samodzielnie, a nie kupowaniu ich w sklepach - co nie będzie dla mnie szczególnym poświęceniem :).

Żeby zachęcić was do tego samego proponuję na początek 2015 roku super tani przepis! Mleko kokosowe najczęściej wykorzystuje się do dań kuchni azjatyckiej, jest też lubiane przez osoby nietolerujące laktozy. Do zrobienia mleka kokosowego potrzebujemy jedynie wiórków, które po odciśnięciu wykorzystamy do zrobienia mąki kokosowej, która jest chyba jednym z najdroższych rodzajów mąki. Z dwóch szklanek wiórków wyjdzie wam 500 ml mleka i ponad 1 szklanka mąki (mi wyszła szklanka, ale... ekhm... być może część wiórków po odciśnięciu spadła mi na ziemię :D, więc na pewno wyszłoby więcej).


Mleko kokosowe i mąka kokosowa


4 szkl. wody
2 szkl. wiórków kokosowych


Podgrzej wodę - ma być gorąca, ale nie wrząca.
Do kielicha miksera wrzuć wiórki, zalej wodą i blenduj przez kilka minut na najwyższych obrotach.
Zawartość miksera wylej na sitko wyłożone gazą. Kiedy mleko spłynie, dokładnie odciśnij pozostałe wiórki (jest w nich jeszcze sporo mleka).
Wstaw do lodówki i wypij w ciągu 3-4 dni. W lodówce z mleka oddzieli się śmietanka.

Pozostałe, odciśnięte wiórki rozłóż na blaszce wyłożonej papierem do pieczenia, a widelcem rozgnieć większe grudki. Odstaw do wysuszenia na 24 godziny. Po tym czasie zblenduj na mąkę.